Wiem, ze ryzykuję wiele pisząc krytyczną opinię, ale co mi tam - przywykłam. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo zmienił mi się odbiór tego filmu na przestrzeni lat. Obejrzałam go 1 raz jako osiemnastolatka. Teraz, drugi raz, jako trzydziestoparoletnia kobieta. I mam wrażenie, ze to dwa inne filmy! :D
Przyznam szczerze, że do Godzin wróciłam głównie przez klimat, który mnie urzekł, bo za pierwszym razem kompletnie nie mogłam "przyjąć" tego filmu. Za pierwszym razem, w roku premiery, gdy chodziłam jeszcze do liceum, moje odczucia do Godzin były ambiwalentne. Zachwyciły mnie zdjęcia i atmosfera, zwłaszcza części z Virginią Woolf - kupiłam nawet wtedy książkę Pani Dalloway. Nie mogłam jednak zdzierżyć części skandalizującej (pocałunki choćby) i swoistej aury liberalizmu obyczajowego, pochwały dla stylu życia opierającego się głównie na spełnianiu swoich chciejstw, bez oglądania się na skutki i moralność. Bohaterki wydawały mi się egoistyczne, niewdzięczne i pozbawione etyki. Nie mogłam ich polubić i współczułam ich biednym mężom.
Teraz, po ponad 10 latach, odbiór mocno mi się zmienił. Odnoszę wrażenie, że Stephen Daldry nie chce nikogo szokować, tylko stara się zmierzyć z konfliktem dwóch ważnych celów w życiu człowieka: powinności, wierności zasadom, altruizmu kontra realizowania swoich potrzeb i pragnień. Konflikt ten jest niezwykle trudny i niezależnie od tego, co zostaje wybrane, zawsze ponosi się przykre konsekwencje. Gdyby Virginia pozostała na wsi, zadowoliłaby Leonarda, okazała mu wdzięczność za to jak wiele dla niej poświęcił. Z drugiej strony, tkwiłaby zamknięta w klatce, co dodatkowo by ją dobiło i wątpię, by poprawiłoby to relacje między nimi. Rozumiem, że czuła się traktowana protekcjonalnie i jak ciężko było jej wrócić do roli żony z roli dziecka. Mam teraz o wiele więcej zrozumienia dla Virginii, choć wciąż szanuję również jej męża i uważam, ze oboje byli najbardziej sensowną parą w całej tej gromadzie. Miło mi się patrzyło na bliskość między nimi, wyrażającą się w gestach, takiej jakby szczerości.
Odnośnie Laury Brown - niestety, nadal budzi moją ogromną niechęć. Jestem w stanie zrozumieć, że z jakiegoś powodu nie odnajdowała się w życiowych rolach, ale wkurzało mnie całkiem ostro, gdy po prostu popadła ze skrajności w skrajność. Najpierw nie protestowała, gdy biernie "zrobiono" z nią żonę i matkę. Dawała fałszywą nadzieję zarówno mężowi, jak i dziecku. A potem nagle uznała, ze teraz bedzie mysleć tylko o sobie. Na oczach małego dziecka całowała się z sąsiadką, potem porzuciła go i zdezelowała życie mężowi, który przecież nic złego nie robił. Nie zmuszał ją do niczego. Daldry jednak nie pozostawia złudzeń - wybory Laury mają swoje konkretne skutki. Widać to wyraźnie, gdy starsza już Laura zostaje kompletnie sama w pustym pokoju. Odrzuciła swoich bliskich, nie został jej więc nikt, komu mogłaby zaufać. Pięknie zagrała w tym wątku Toni Colette.
Najbardziej znużył mnie i zmęczył motyw Clarissy. Nie znalazłam w nim żadnej nastrojowości, być może dlatego. Clarissa jako kobieta współczesna całkowicie podąża za swoimi potrzebami, dochodząc do skrajności odwrotnej niż jej poprzedniczki: przestaje kompletnie doceniać to, co inni dla niej robią. Chce z kimś być? Jest. Nie chce? Odchodzi. Chce mieć dziecko? Ma, bez ojca. Chce żeby Richard był na przyjęciu? Prawie go tam ciągnie. Skupiając się nad emocjami z przeszłości traktuje swoją kobietę jak mebel, który zawsze będzie stał w salonie i dopiero rozmowa z córką jakoś ją "ogarnia". Najgorszy sprzeciw włączył mi się przy okazji Richarda własnie, bo odebrałam jego uczynek jako pochwałę eutanazji/samobójstwa.
Reasumując, potrzebowałam troszkę czasu i troszkę wyrozumiałości, żeby bardziej zrozumieć ten film. Nadal nie zgadzam się w całości z rozrachunkiem Daldry'ego, który akcenty stawia nieco inaczej niż ja przez wgzląd na odmienne systemy etyczne. Nadal też drażnią mnie sceny z całowaniem siostry i sąsiadki, które nic nie wnoszą do treści moim zdaniem (obie kobiety nie były homoseksualne, nie było też między siostrami kazirodztwa). Widzę już jednak, że pytania, które stawia są całkiem sensowne i warto się nad nimi zastanowić na własny rachunek
Mam podobne odczucia, choć nadal uważam, że film jest bardzo dobry. Zresztą- by taki był, nie musimy przecież koniecznie odczuwać sympatii do głównych bohaterów.
JAsne :). Kino przyzwyczaiło nas, ze głównemu bohaterowi się kibicuje. Nawet gdy jest seryjnym mordercą ;)
Świetna recenzja. Dzięki za zwrócenie uwagi na kilka istotnych kwestii, które umknęły mojej uwadze z tej racji, że film moim zdaniem jest przez większość czasu śmiertelnie nudny, niestety. Nie potrafiłem się skupić podczas seansu na dość ciekawej treści ukrytej pod kopułą nużącej formy.
W sumie dużo Ci się nie zmienilo, bo dalej pocałunki są Ci obmierzłe i w dalszym ciągu uważasz posunięcia głównych bohaterek, może z minimalnym wyjatkiem Virginii za egiostyczne
Jakie znaczenie i sens miała ta scena dla całego wątku? Co wnosiła? Jaki był przekaz ukryty za tym pocałunkiem?
Bycie lesbijką nie znaczy, ze całujemy się z siostrami. Ja jestem hetero i nie całuję brata. Gdyby była lesbijką, zbliżyłaby się do kobiety. Poza tym Woolf lesbijką nie była, raczej była bi.
Była, piszą o tym źródła. Jej małżeństwo jak piszą mądrzejsi od nas nigdy nie było skonsumowane.
Myślę, ze nikt nie jest w stanie stwierdzić, czy było czy też nie, nawet mądrzejsi od nas. To jedynie teoria, jedna z wielu, nie popierana przez wszystkich badaczy i biografów Woolf. Sporo stron, również tych skupionych wokół amerykańskiego środowiska LGBT, okresla Virginię jako osobę biseksualną.